PMP Pro Audio

Dream Theater na Torwarze

Wkurzyłem się….

Po raz kolejny okazało się, że nie wystarczy doskonała kapela i markowy sprzęt obsługiwany przez wiodącą w branży firmę, aby słuchacz miał możliwość przeżyć na koncercie wrażenia podobne do tych, które zna koncertów zapisanych na DVD, nie mówiąc już o płytach studyjnych.
Bardzo cenię sobie Dream Theater za ich podejście do materii muzycznej, za absolutną wirtuozerię instrumentalistów, za konsekwencje z jaką kroczą po wybranej przez siebie muzycznej drodze.  Choć nie wszystkie ich propozycje mnie przekonują, czasem jak dla mnie grają „za gęsto” za szybko i nieraz jest to trochę sztuka dla sztuki, to jednak, kiedy okazało się że wystąpią w W-wie, nie mogłem odmówić sobie okazji zobaczenia ich na żywo. Co prawda zapał ostudziło nieco miejsce koncertu, czyli słynny Torwar, ale wiedząc o tym, że sala była poddana gruntownemu remontowi i adaptacji akustycznej, liczyłem na to,  że coś jednak uda mi się usłyszeć..Zanim zaczęli grać, wyglądało to tak:
zanim się zaczęło..
Ale niestety, mimo, że zespół przyjechał ze swoją ekipą i postawili niezłe „klocki” , to efekt finalny był tragiczny. Co ciekawe, to ta sama firma, która (o ile się nie mylę),  zawaliła już kiedyś słynny koncert Stinga na Służewcu, ale jak widać nauka poszła w las. Podstawowa sprawa to poziom głośności. Gdyby ci panowie tak zagrali w „cywilizowanym” kraju, mieli by poważne problemy ze służbami odpowiedzialnymi za dbanie o zdrowie słuchaczy. Żałowałem że nie wziąłem miernika ciśnienia akustycznego, ale gwarantuję, że były przekroczone wszystkie normy.
Ja wiem, że to jest rockowa kapela i że musi być głośno, ale jeśli to ma być jedyny walor występu, to chyba coś się komuś pomyliło ? Miałem miejsce siedzące mniej więcej w połowie sali i było fatalnie. Wbrew tytułowi ostatniej płyty zespołu, to nie był ”systematyczny” chaos, tylko raczej totalny….
Wokal zupełnie niezrozumiały ( poza fragmentami gdy instrumenty grały ciche, spokojne frazy) imponujący wielkością zestaw perkusyjny brzmiał sucho i bez „polotu” ( uderzenia w werbel to była autentyczna katorga dla ucha ) bas zlewał się w jedną , „gumową” nutę, i jedyne co można było jako tako wychwycić z tego bałaganu, to była gitara Petrucciego i frazy grane przez fantastycznego skądinąd klawiszowca, który tak na marginesie, też miał problem z jednym ze swoich instrumentów, no ale to zawsze może się zdarzyć.
Żeby cokolwiek usłyszeć, musiałem cały czas mieć zatkane lewe ucho, gdyż dźwięk odbijał się od ścian i zaprawdę powiadam wam, że nie wystarczy powiesić Line Aray i postawić cyfrową konsoletę, żeby uzyskać choćby zadowalający efekt.
Po ok. 40 min. w trosce o receptory słuchowe zmuszony byłem opuścić zajmowane miejsce i postanowiłem przenieść się na płytę. Tak jak przypuszczałem, po opuszczeniu sali i zamknięciu drzwi nagle okazało się, że wszystko w miarę poprawnie słychać, z tym, że nie widać, co jednak jak się wydaje, jest pewnym zaprzeczeniem idei uczestnictwa w wydarzeniu muzycznym na żywo. Wiem skądinąd, że na Torwarze najlepsza słyszalność jest na płycie, więc niejako w poczuciu obowiązku udałem się w to miejsce, tym bardziej, że sala była zapełniona mniej więcej w 60% i bez problemu mogłem stanąć sobie koło konsolety. Ciekawostką był fakt, że mikser stał na poziomie podłogi (zabrakło podestów ?) i obsługujący go akustyk praktycznie nie miał kontaktu wzrokowego ze sceną, ale co gorsza, zdaje się, że słuchowego też nie miał… W tym miejscu również było duuuużo za głośno, co nie może dziwić zważywszy na fakt, że wszystkie linijki ledowe na wyjściach miksera cały czas praktycznie nie opuszczały czerwonego pola.  Jeszcze tylko rzuciłem okiem na racki, które oprócz procesorów głośnikowych i zasilaczy prawdopodobnie nie zawierały żadnych procesorów (no cóż , cyfrowy stół ma to wszystko wbudowane) i poszedłem na sam koniec sali, gdzie przy wyjściu było jednak trochę lepiej słychać, co zauważyło jeszcze zdaje się wiele osób, bo siedzieli na schodkach, mimo że jak wspominałem, było wiele miejsc siedzących i połowa płyty była pusta.
Jeszcze przed zakończeniem koncertu mocno zniesmaczony opuściłem ten specyficzny przybytek sztuki, która tym razem okazała się   (abstrahując od umiejętności muzyków ) sztuką przez małe s.
Na jakiś czas wyleczyłem się z chęci uczestnictwa w tego typu wydarzeniach, która jednak pewnie jeszcze powróci, tak jak powróciła teraz, po nieszczęsnym koncercie Stinga, z którego też wyszedłem w połowie, podobnie jak setki, a może i tysiące osób które wtedy nic nie słyszały. Trudno się temu dziwić, zważywszy na fakt, że firma nagłośniowa użyła wtedy tylko trochę większego zestawu niż teraz na Torwarze, tyle że tam było podobno 150 tys. ludzi, a tu pewnie ze 3 tys. Ja wiem, że gwiazdy z najwyższej półki mają swoich ludzi i niechętnie ryzykują z mniej znanymi firmami, ale głowę daję, że większość ze znanych mi z osobistych kontaktów firm, choćby ze stolicy naszego kraju, nagłośniła by te obie imprezy o niebo lepiej.
Na koniec refleksja historyczna: na tym samym Torwarze, jakieś ćwierć wieku temu oglądałem koncert jednej z moich ulubionych kapel Wishbone Ash. Jedno mogę powiedzieć na pewno: było lepiej słychać !!! i choć para leciała z ust (chyba nie było ogrzewania) to tamten koncert pamiętam do dziś, a ten wczorajszy chciałbym jak najszybciej zapomnieć, żeby nie obrzydzić sobie jednej z bardziej cenionych przeze mnie kapel rockowych czasów współczesnych.
Jest jednak może jeden pozytywny aspekt takich wydarzeń : firmy krajowe mogą już spokojnie konkurować w dziedzinie profesjonalnych nagłośnień z czołówką światową, choć oczywiście jeszcze trochę czasu upłynie, zanim menadżerowie gwiazd nabiorą przekonania, że nie zawsze warto ściągać kogoś zza oceanu, czy choćby ze Szwajcarii, żeby zrobić „imprezkę” na Torwarze. A to, że Stolica nie ma tak naprawdę sali koncertowej z prawdziwego zdarzenia, to już zupełnie inna kwestia, więc na koniec moje hasło wyborcze:
„idźmy na wybory – albo niech koncertują Kaczory”

PMP

 

Komentarze:

  • Maciej Strzelczyk

    Cześć,

    Nareszcie ktoś fajnie pisze o higienie dźwięku na koncertach.

    Od kilku lat ciężko znoszę koncerty, gdyż dźwięk generowany dla słuchacza jest jak słabej jakości wino marki wino. I to skala imprezy (od giga koncertów typu AC/DC w Berlinie, poprzez Przystanek Woodstock oraz kameralne imprezy na świeżym powietrzu, po nagłośnienie wydarzeń w Filharmonii szczecińskiej – jak to jest, że koncertu Hey’a w Filharmonii nie dało się słuchać, a jego wersję CD – owszem).
    Są oczywiście wyjątki – małe puby z swoim pomysłem na dźwięk, koncert King Crimson w Zabrzu, AC/DC w 1992 w Chorzowie.
    Może jest to spowodowane tym, że nie ma możliwości nauki i porównania co znaczy jakość. czy pójdzie się do jakiegoś sklepu typu Media Coś, czy do salonu ze sprzętem z tzw wyższej półki. Nikt raczej nie wspomni o akustyce pomieszczenia i jej olbrzymim wpływie na właściwie całe spektrum odbioru. Otrzymuje się tylko listę parametrów, jakieś waty, zniekształcenia, nowe materiały, wykresy, albo okazję cenową…
    A może – podobnie jak Pan Piotr – choć w amatorskim zakresie – zajmuje się od 30 lat dźwiękiem i mam inne wyczucie i czegoś mi brak.
    A może to tak jak w takiej historii: Ostatnio u Kuby W. była Anna Starmach (Kuchmistrzyni), która opowiedziała, że kiedyś zadała pytanie znanemu sommelierowi: Jak się nauczyć czegoś od wina, bo bym chciała być taka jak Pan – otrzymała odpowiedź – dziecko drogie – pij…

    Dystans do jakości dźwięku to chyba lata delektowania się różnymi technologiami z dużym dystansem do marketingowej papki (Rosjanie na reklamę mówią propaganda).

    Szkoda, że coraz częściej podejmuję decyzję o zakupie koncertu na DVD lub BR zamiast pójść na koncert. Jakość i ekonomia jest po stronie dopieszczonych realizacji.

    Pozdrawiam

    PS. Gratulacje nowej odsłony strony

  • prezespmp Post author

    Dziękuję za ciekawy wpis i na przyszłość zwracam uwagę na niewielką zmianę w zasadach zamieszczania komentarzy.

    Pozdrawiam.

    Piotr Peto

Wyświetlenia od Września 2016: 150204    Użytkownicy online: 2